Odrzańskie ostrogi
Sobota 5.07.2014 godz. 2:30, odgłos budzika w moim telefonie mówi mi, że to już czas aby wyruszyć na kolejną wyprawę nad moją ulubioną rzekę Odrę. Gdy wstaję z łóżka, jest jeszcze ciemno, za oknem nie widzę niż prócz rozbłyskających latarni miejskich. Wrzucam kanapki i wodę mineralną do torby, zakładam kamizelkę, biorę swojego Lucky`ego, młynek ze świeżą żyłką i wychodzę z domu. Na dole czeka już na mnie jeden z naszych formowych kolegów, z którym zaplanowaliśmy naszą pierwszą wspólną wyprawę w poszukiwaniu kleni. Szybkie przerzucenie woderów z mojego auta do samochodu kolegi i możemy ruszać. Mój cel o którym myślałem przez ostatnie kilka dni, to oddalona około 60 km od Gorzowa rzeka Odra i jej wyjątkowo waleczne klenie. Trasa mija nadzwyczaj szybko, przy ciągłych rozmowach i wymianach doświadczeń, chociaż mam świadomość, że to ja dzisiaj będę tą stroną chłonącą wiedzę i wskazówki z racji tego że kolega zaznajomił się już z niejedną grubą kluchą z Odry i wie czym je kusić. Z informacji podanych na portalach pogodowych wynika, że z żerowaniem ryb może być bardzo chimerycznie, mimo to z wiarą dojeżdżamy do celu. Słupki graniczne przez wałem, oznaczają to, że tuż za nim jest piękna rzeka, która za każdym razem wprawia w zachwyt. Wysiadamy z samochodu, w powietrzu czuć zapach rumianku i dookoła nas słychać to natrętne brzęczenie komarów. Nic to, wchodzę na wał i moim oczom ukazują się piękne długie ostrogi, niektóre mniej, niektóre bardziej rozmyte. Chwila odprężenia po podróży, szykujemy sprzęt ubieramy wodery i ruszamy w stronę pierwszej ostrogi. Pierwsze chwile nad wodą nie ukazują zbyt wielu oznak, tego że w tej wodzie coś żyje. Choć tego nie widać, to wiem jaką piękną naturę skrywa w sobie Odra. Obławiamy kilka główek, na której żaden z nas nie ma zamierzonych rezultatów. Jednak pogodynka chyba nie kłamała, pomyślałem i ruszyłem przed siebie mimo wszystko z wiarą w końcowy sukces. Zbliżam się do kolejnej główki, na którą aby się dostać trzeba przejść przez płytki przelew, ot taki z wodą może z 50 cm. Zanim jednak wszedłem do wody postanowiłem rzucić kilka razy wobler w napływ. Chwila i jest pierwsze branie, krótka walka i na brzegu ląduje zawodniczy jazik, wypinam go i wraca do wody. Coś w tej wodzie dzisiaj jednak żyje. Następne kontakty z rybą to brania jedynie jazi i okoni. Ruszamy dalej w poszukiwaniu dużych grubych kluch.
Godziny żmudnego rzemieślniczego wręcz łowienia nie przynoszą spodziewanych efektów, krótkie podjazdy samochodem, na znane koledze ostrogi, kolejne minuty łowienia i w końcu następuje przełamanie, zaczynają pojawiać się pierwsze kleniki, niewielkich rozmiarów, ale to znak że zaczęły żerować. Dookoła co chwilę słychać huk uderzających w wodę swoimi ogonami wściekle ganiających drobnicę boleni, woda w końcu tętni życiem. Jest już poranek, godzina około siódmej, między łowieniem przerwa na kanapkę czy łyk wody i mozolne machanie kijem. Przemierzam kolejne miejscówki próbując i testując różne wabiki, te które utrzymują się tylko na powierzchni, jak i te które swobodnie meandrują sobie wraz z nurtem między kamieniami. Dzisiaj klenie są aktywne zarówno przy dnie jak i na powierzchni. Wraz z upływającym czasem i podnoszeniem się temperatury powietrza rzeka sprawia wrażenie, jakby gotowało się wodę w czajniku. Im dłużej naświetla ją słońce tym więcej oznak zaburzenia jej tafli przez ryby. Fantastyczny widok. Świecące słońce i charakter odrzańskich główek zmusza do tego, że w miejsca pozwalające na dobre obłowienia docieram niemalże na kolanach. Bardzo dużo czasu zajęło mi poszukiwanie smużaka, którym będę mógł obławiać najbardziej wysunięte w nurt rozmyte kamienie, lecz taki parę tygodni wcześniej wylądował w moim pudełku. Był to wobler zrobiony własnoręcznie przez mojego kolegę Łukasza, z przeznaczeniem na duże rzeki, w moim przypadku na Wartę i Odrę. Jak na smużaka, był on naprawdę ciężki, lecz wpadając do wody nie robił zbyt wiele hałasu. Na dzisiejszy dzień okazał się strzałem w dziesiątke. Barwa typowego czarnucha z malutkimi srebrnymi akcentami widocznie przypadła kleniom do gustu. Przy uciągu rzeki zmuszał on jednak do prowadzenia go w dość szybkim tempie, gdyż jego ciężar nie pozwalał na swobodne spławianie go z nurtem. O dziwo nie przeszkadzało to kleniom. Brania były tak agresywne że często nie udawało mi się w porę zacinać ryb. Byłem świadomy tego że jedną z wad smużaków jest to, że kluchy często nie trafiają i notuje się mnóstwo pustych brań. Zbiórki w przelewach były tak mocne, że 2-3 ataki i można było śmiało zmieniać miejscówkę, tłukły się niczym bolenie na płyciznach, istny szał. Przy takiej ilości brań marsz w górę rzeki zaczął przybierać szaleńcze tempo. W końcu z kolegą jesteśmy na dwóch główkach obok siebie. Spokojne łowienie przerywa jego reakcja „Jest!” po czym z daleka było mi dane obserwować pierwsze chwile jego walki z rybą. Widząc że walka jest konkretna, zabieram sprzęt i szybko zmierzam w jego kierunku by móc zaobserwować to z bliska. Na kiju ma pięknego złotego klenia na oko 50 cm, długo nie zamierza się poddać, lecz ostatecznie kapituluje.
Ryba ląduje na brzegu ma dokładnie 49 centów. Szybka sesja zdjęciowa, buźka i do wody. Chwila przerwy na opadnięcie emocji i wracamy do łowienia, kumpel znów wrzuca kilkukrotnie ten sam wobler w wodę i znów potężny strzał, kolejny kleń. Ryba nie chce wyjść do powierzchni, po chwili pokazuje się, jest jeszcze większy od poprzedniego, prawdziwy grubas, kilka zawrotów w nurt i ląduje w podbieraku. Ładny klamot 52 cm to już kawał klenia, zdjęcia i do wody. Wypad już można uznać za udany, ale łowimy dalej. Z daleka mamy możliwość podziwiania na jednym z przelewów ostatków tarła kluch, widok fenomenalny, coś nie do opisania. Wyskakujące w powietrze w euforii amorów potężne kluchy istny kocioł. Niestety widok mięsiarzy stojących tuż nad głowami kleni, próbujących we wszelaki sposób złowić choć jednego z nich nie był miłą rzeczą. Na szczęście kluchy były ostrożne i nie dawały się złapać. Zmierzamy dalej i w końcu ja mam branie porządnej ryby, ma nieco ponad 40 cm, ale na twarzy pojawia się uśmiech. Im dalej tym co raz większe sztuki. Brań mnóstwo, również sporo spadów i nieliczne sztuki powyżej 40 cm lądujące w moim podbieraku. Wysoka temperatura i grzejące słońce coraz bardziej odbierają siły do ciągłego łowienia. Przenosimy się na kolejne główki, brania jednak stają się mniej agresywne i zaczyna zawiewać coraz mocniejszy wiatr. Szybkie przemieszczanie się z główki na główkę z nadzieją na złoty strzał, w końcu przynosi oczekiwany rezultat. Spokojnie podchodzę blisko rozmytego przelewu i rzucam wobler daleko na napływ, ciężar tego nużącego killera pozwala mi sięgnąć ostatniej fałdki tworzonej przez napływającą na kamienie wodę. Szybkim tempem wobler wpływa tuż za nią i następuje gwałtowny atak z wyskokiem wręcz nad wodę, szarpnięcie kijem i już czuję że siedzi. Luźny hamulec pozwala mi na wyprowadzenie ryby z przelewu w spokojną wodę z tyłu główki. Serce bije mi jak szalone, czuje że to największy przeciwnik z którym było mi dane się zmierzyć, nie chce odkleić się od dna, nadal w moich okularach nie widzę ryby która szaleje na kiju i co chwile robi wspaniałe odjazdy. Dobre 4-5 minut walki ukazuje moim oczom pięknego klenia, lecz moje zdziwienie jest podwójne, gdy obok niego pojawia się druga klucha podobnych rozmiarów, fantastyczny widok i uczucie gdy druga ryba nie będąca na kiju niemal wpływa mi do podbieraka.
Po podebraniu klenia, już wiem czym jest to spowodowane, niestety kleń oblewa mnie lekko mleczem co świadczy że nie przystąpił jeszcze do tarła, natomiast wybrankę z którą to zrobi miał ciągle obok siebie. Bardzo ostrożnie obchodzę się z rybą i kątem oka widzę ciągle stojącą przy warkoczu pod powierzchnią Panią kleniową czekającą na swojego partnera. Sesja, miarka i piękny złoty kleń wraca do swojego królestwa. Miał całe 46 centymetrów, co ustanowiło mój nowy rekord, w takich okolicznościach cieszyłem się z niego podwójnie. Przed tą sytuacją nie wiedziałem, że ryby również łączy taka więź, miło mnie to zaskoczyło. Po wypuszczeniu ryby, na wale widzę kolegę który obserwował moją walkę i który woła mnie. Składamy sprzęt, pakujemy do samochodu, ściągamy niepotrzebny balast z siebie, żegnamy się z rzeką i bez sił wracamy do domu. To był piękny dzień bogaty w wiele nowych doświadczeń, który obdarzył nas również fantastycznymi rybami, czego chcieć więcej.
Tomasz @Siiny Sinkowski