styczniowy kleń

Zimne klenie (część 2)

Pogoda utrzymuje się na tym samym poziomie, więc grzechem by było nie próbować swych sił w walce i w poszukiwaniach zimowych kleni.

Rozpoczynam znowu o świcie. Nie śpieszę się z rozłożeniem sprzętu. Mam na to dużo czasu. Lepiej wszystko robić powoli, dokładnie bez zbędnego pośpiechu. Łowienie zaczynam wraz ze wschodem słońca. O świcie wydawało mi się, że dzisiejszy dzień będzie bardziej słoneczny, ale późniejsze wydarzenia rozwiały moje nadzieję na cieplejszą pogodę. Na początek łowię na moje ulubione Dorado Lake o długości 3.5 cm. Ma piękną boczną pracę jak już wspominałem wcześniej i po prostu najbardziej mi pasuje. Po kilkunastu rzutach w okolicy śluzy, gdy nic się nie działo postanawiam zmienić przynętę na moją niezawodną Osę. Kolejne rzuty i nic się nie dzieje.

Wiem, że jest na tyle wcześnie, żeby przypuścić, że dla kleni taka pora jest nie odpowiednia ze względu na godzinę. Może to dziwne, a może i nie, ale zauważyłem, że tutaj nad Grand Union Canal klenie nawet latem przy upałach nie biorą przed jak i o świcie. Inaczej jest na Wiśle. Tam często klenie biorą lepiej przed świtem jak i o zmierzchu, nie mówiąc o nocnym łowieniu tych ryb. Co kraj to obyczaj chciałoby się powiedzieć.
Już po wschodzie słońca, gdy na niebie zapanowały już bezsprzecznie chmury mam pierwsze branie klenia. Nie było to typowe huknięcie z armaty. Jest zima, woda ma niską temperaturę i klenie raczej smakują przynętę. Branie zimowego klenia to raczej szczupakowe przytrzymanie. Jest co prawda nieco mocniejsze, ale zawsze będzie przypominało branie zębatego. Kleń po braniu uświadomił mnie w przekonaniu, że nie jest wielki. Szamotał się co prawda niesamowicie mimo spinningowania na moją witkę, ale nie pozostawił cienia szansy na pobicie mojego rekordu sprzed 6 laty.
Ląduję go jak najszybciej podbierakiem.
Fotka, mierzenie…
Mogę go wypuścić. Miał 40 cm. długości.

Od razu szukam drugiej sztuki w miejscu, gdzie wcześniej wziął mój pierwszy kleń. Na bank są inne osobniki tego gatunku. Dowiodły to nie zliczone wyprawy nad G.U.C. Kleń zimą zawsze trzyma się w niewielkich grupach. Próbuję na Dorado Lake. Nic. Zmieniam na Osę River2Sea. Osą zawsze staram się wykonywać głośniejsze rzuty. Oczywiście w granicach przyzwoitości i ludzkiego rozsądku. Ta sztuczna Osa doskonale naśladuje żywego owada i naturalne jest, że po wpadnięciu do wody robi większy plusk. Może pora roku nie odpowiada takiemu łowieniu, ale co mi tam. Anomalie to normalność Naszego świata.
Czyż nie tak??
Rzucam pod innym kątem niż dotychczas. Przynęta leci takim mini lobem i spada na wodę jak trącony owad. Robi przy tym dużo hałasu w wodzie. To powinno zwabić nieufne klenie. Pierwszy rzut, drugi, trzeci… czwarty… Niestety ten kleń chyba był samotny. Przenoszę się tuż za poprzeczną zaporę.
Są przy niej piękne miejscówki złożone z podtopionych krzaków przy, których rozpoczyna się rynna. Osę zmieniam na Dorado Lake i wykonuję delikatne rzuty pod same krzaki. W Anglii nie mogę uzupełniać na bieżąco swoich pudełek, więc zawsze wykonuję rzut lub dwa rzuty kontrolne , żeby się wstrzelić w miejscówkę.
Kilka rzutów i mam branie tuż po opadnięciu przynęty na wodę. Jednak opłaca się celować przynętą pod krzaki.
Kleń walczy pięknie i jest większy od poprzednika.
Pięknie odjeżdża na grającym hamulcu. Tuż przy brzegu tradycyjnie szuka przeszkód podwodnych. On zawsze to robi. Będzie krążył do póki coś znajdzie. Czasami można trafić na naprawdę nie zmordowane ryby. Wreszcie mój prosiak słabnie. Podciągam go w okolice podbieraka i delikatnie nim go podbieram.
Lubię ten ciężar. Szybko robię kilka zdjęć i mierzę zdobycz. Prosiak ma 47 cm.

Zmieniam miejscówkę. Obławiam końcowe kilkadziesiąt metrów tego odcinka. Jest tutaj gęsto od krzaków. Uparcie łowię na Dorado Lake 3.5 cm. w naturalnych barwach. Wierzę w tą przynętę. Nic się nie dzieje. Zaczynam kombinować. Zapinam żabkę Mannsa. Prowadzę ją delikatnie i jak najwolniej. Wiosną w marcu i kwietniu żabka była moją ulubioną przynętą. Teraz zdecydowanie przegrywa z woblerami. Na żabkę nic nie łowię. Do łaski powraca Osa. Powtarzam scenariusz ze świtu. Moje mini loby wyglądają dość ciekawie. Ale to przecież ryby oceniają Nasze starania. Mam wreszcie branie. Po kolejnym rzucie w okolice gałęzi. Mam zdecydowane przytrzymanie. Chyba za szybko tnę. Powinienem poczekać te pół sekundy. Kleń po kilku sekundach schodzi z haka. Niestety…
Zmieniam rejon połowów.
Mógłbym jechać od razu na moje bankówki, ale decyduję się sprawdzić kilka miejscówek, których dawno nie obławiałem.
Jest to bardzo ciekawy odcinek. Interesujący ze względu na większą głębokość łowiska. Łowiłem tutaj na jesieni zeszłego roku całkiem ładne płocie, a i okonie potrafiły skusić się na białego robaka. Zakole tuż przy pięknej rezydencji jest tradycyjnie zajęte. Tym razem łowi tam pasjonat tyczki. Nęci procą i stawia zestaw tuż przy samych krzakach. Dobry sposób na dorodne ryby. Postanawiam łowić kilkadziesiąt metrów za nim. Jest kilka krzaków, które powinny trzymać grube klenie.

Obławiam pierwszy z nich. Pozostaję przy Osie. Mam dość mocny czołowy wiatr więc dobrze mi się rzuca. Nie znosi przynęty na boki. Kilka rzutów i mam pobicie. Pusto. Ponawiam rzut i mam ostrzejsze branie. Tnę znowu za szybko i marnuję branie i piękną rybę. Nie wiem co to dokładnie było, ale ryba po sekundzie, dwóch wypina się. Szkoda.
Drugi krzak nie przynosi mi brań. Jadę, więc za most The Grove i obławiam zwężenie kanału i piękne gałęzie. Miałem tutaj w listopadzie zeszłego roku ładną akcję z odległościówką. Po pięknym podtopieniu spławika i dość silnym zacięciu. Zdziwiłem się setnie jak zobaczyłem mocno wygięty kij. Tej walki też nie wygrałem. Ryba po około minucie się wypięła. Cóż. Takie jest życie wędkarza. Raz się wygrywa, raz się przegrywa. Obławiam to miejsce skrupulatnie. Często zmieniam przynęty. Staram się zanurzyć jak najgłębiej woblera tuż przy gałęziach. Kleń jest leniwy i nie podejdzie przy tej temperaturze pod samą powierzchnię by pochwycić mój wabik.
Tak to jest z tymi kleniami. Tu nie mam kontaktu z żadnym kleniem.
Przenoszę się na zakręt obok pól golfowych. Przy okazji łowienia mogę popatrzeć na golfiarzy. Dziwny jest to sport. Jedno dwa uderzenia, a potem muszą dźwigać tych kilkanaście kijków na sąsiednie pole. Wędkarstwo jest zdecydowanie bardziej pasjonujące. Z tym zakrętem wiążę duże nadzieje. Zawsze co weekend łowią tutaj „Tyczkarze”, sypią kilogramy zanęty. Tu musi zapuszczać się gruby kleń.
Bo przecież, która ryba nawet w zimie nie odwiedzała by zanęcanego systematycznie miejsca. Po wykorzystaniu kilku podstawowych woblerów i braku jakichkolwiek wyników przyszła pora na moją Osę, czyli moje prywatne wędkarskie wywabienie. Rzucam wabik pod same korzenie okolicznych drzew i poprzez hałas w wodzie i ogólne zamieszanie staram się skusić być może przebywające tam klenie do brania.
Nic się nie dzieje. Zrezygnowany idę za most i podążam w okolice Locku 76.
Staję kilkadziesiąt metrów przed Lockiem i wykonuję kontrolne rzuty moim Dorado.

Przez piętnaście minut nic się nie dzieje. Podchodzę do podtopionych krzaków. Nie daleko nich zaczyna się fajna rynna o czystym dnie. Rzucam pod krzaki pierwszy raz, drugi…
…trzeci…
Przy czwartym rzucie i zwinięciu może dwóch, trzech metrów żyłki czuję chyba najpiękniejsze branie tego sezonu. Ryba z zadziwiającą mocą atakuje mojego woblera. Tuż przed braniem w polaroidach widzę, jak podeszła pod przynętę i bez ogródek pochwyciła mojego Lake’a od dołu. Niesamowity widok.
Po braniu następuje bardzo gwałtowny odjazd pod same korzenie. Zatrzymuję rybę siłą i zaczynam odciągać ją od przeszkód podwodnych. Klenia dość szybko podholowuję pod brzeg. Zobaczywszy go widzę i wiem, że mam klenia życia.
Tylko ile mierzy?? I czy uda mi się go szczęśliwie wyholować?? Jest zapięty jednym grotem kotwiczki tuż w kąciku pyszczka, więc mam duże szanse na końcowy sukces.
Przy brzegu kleń walczy zaciekle i nie daje się opanować. Po ponad minucie mogę podebrać go podbierakiem. Jest piękny i wielki. Robię mu kilka zdjęć i dopiero wtedy go mierzę. Ma 56 cm. I biję mój sześcioletni Wiślany rekord o całe 4 cm.
Klenia pośpiesznie wypuszczam i patrzę się długo w to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą był mój rekordowy prosiak. Po tym zdarzeniu jakoś obojętnie mi się łowi.
Przez około pół godziny obławiam jeszcze okolice Locku 76 po jego prawej stronie. Potem przenoszę się na jego lewą część i obławiam jeden z moich ulubionych odcinków. Szybko dochodzę do pewnego miejsca, gdzie zawsze siedzą klenie.
Tylko od nich samych zależy, czy coś złowimy, czy nie.
Tym razem mam szczęście. W kilku rzutach łowię dwa piękne czterdziestaki. Odpowiednio mierzą 45 cm. i 46 cm.
Po tych kleniach zwijam sprzęt i jadę na obiad. Wrócę tutaj jutro. Może pobiję dzisiejszy rekord??

***

Jeszcze 2 dni i będziemy mieć Nowy Rok. Nie myślę jakoś o tym. Skupiam się na tej chwili, na teraźniejszości. O sezonie 2008 pomyślę nieco później…
…, bo za dwa dni…
Udaje mi się wreszcie umówić z Maćkiem na wspólne kleniowanie. Maciek też ostatnio nieźle łowił, więc jesteśmy dobrej myśli nawet podczas tej pogody.
Dzisiaj na bank będzie słonecznie. Do tego woda jest bardzo czysta. To bardzo trudne warunki do połowu Zimnych Kleni.
Jest coś w tym, że zimą ryby nie akceptują zimnych wyżów i tego czystego powietrza. Czy tym razem tak będzie???
Startujemy dokładnie o świcie, kiedy na południowej części nieba pojawiła się pomarańczowa łuna. Na początek zapinam moją wściekłą osę. Ma ostry rażący kolor i także fajną energiczną pracę. Jest dobrze widoczna, gdy jest jeszcze mrok w wodzie. Kilkanaście pustych rzutów uświadamia mnie, że pora użyć mojej broni, czyli Dorado Lake. Próbuję rzucać jak najbliżej podtopionych krzaków. Wschodzące słońce nie ułatwia mi tego. Mam na to sposób i zakładam okulary polaryzacyjne. To w dużej części eliminuje problem słońca i „żarówy „w oczach. Tymczasem Maciek dochodzi już pod most mojego bankowego odcinka. Widzę z daleka, że próbuje łowić dosłownie na wszystko co ma w pudełku. Woblery, gumy… I tak na przemian. Niestety nie ma kontaktu z rybą. Nudzę się trochę i na statywie pstrykam fotki. Nie ma jak aparat na statywie…Wracamy się do Maćkowego samochodu i pędzimy na północ. W tym dniu oboje mamy napięty domowy grafik, więc łowimy tylko do 11 w południe.
Szkoda, że tak krótko.

***

Dojeżdżamy nie daleko kanału. Maciek parkuje auto i podążamy na łowisko. Będziemy wędrować na południe w stronę Locku 76. Jakoś już nie ma co się litować nad kleniami i eksperymentuję z przynętami. Dorado Lake zmieniam na gumową żabkę. Kilka rzutów i zmiana na Osę. Mimo słońca decyduję się na połowy tą przynętą. W takich dniach jak ten nie ma chyba reguł. Po żabce czas na kilka modeli Dorado. Pierw Lake. Potem Alaska. Mam kilka modeli różniących się kolorystycznie, więc próbuję swojego szczęścia. Co jakiś czas obserwuję Maćka i czekam aż krzyknie do mnie, że coś ma i potrzebuje podbieraka. Jednak nic takiego się nie dzieje. Dziwny dzień. Brak jakichkolwiek brań.
Nie widać okonia. Nie widać klenia. Wcale nie myślę o pasiaku. Mój umysł zaprzątają inne myśli. Marzy mi się gruby kleń o długości ponad sześćdziesięciu centymetrów. Taka typowa „trójka”.
Na tej prostce spędzamy ponad godzinę. Nic się nie dzieje. Idziemy za most. Tutaj chyba już zakończymy dzisiejsze zmagania. Jakoś nie liczę na efekty.
Mimo tego świta mi w głowie jedna myśl. Zawsze przecież jest szansa. Mimo, że od rana się nic nie dzieje. Tym razem wracamy o tarczy. Taka jest zima. Takie są klenie.

***

Kolejna bitwa. Zimowa angielska pogoda znów płata mi figla. Tak się zastanawiam, dlaczego… W tygodniu, kiedy pracuję przeważnie zawsze jest pochmurna i bez deszczowo. To wymarzona pogoda na Zimne Klenie. Zimą nie ma nic przyjemniejszego dla klenia niż ciepły pochmurny niż. I dla wędkarza, który podąża jego ścieżkami, chyba też. Zawsze wolałem niżową aurę niż wyżową. Może tego nie zauważa się latem, kiedy kleń jest prawie wszędzie i obżera się owadami, ale zimą ma to szczególne znaczenie. Zima i wyż to prawie stu procentowe mizerne wyniki. Dzisiejszego poranka jestem jak zawsze o świcie. Jadąc na łowisko przyglądam się budzącej przyrodzie. Jest zimno, bardzo zimno. Dobrze, że opatuliłem się w kilka warstw odzieży. Przynajmniej nie czuję tego wstrętnego chłodu wdzierającego się niemal wszędzie. I do tego ta wilgoć…
Jestem na łowisku. Jadąc tutaj nie spotkałem nikogo. Angielscy wędkarze zjawiają się trochę później. Rozkładam sprzęt. Do kija podpinam kołowrotek. Przez przelotki przeciągam żyłkę…Jeszcze tylko wybór przynęty i mogę zaczynać. Pierwszy rzut…
…katem oka widzę, że znowu w ferworze walki zapominam o podbieraku. Ściągam przynętę i nadrabiam zaległości.
Na pierwszy ogień wybrałem Dorado Lake w ostrych barwach. Mam nadzieję, że w tym półmroku będzie dobrze widoczny. Pracuje prawie powierzchniowo, więc jest szansa na dodatkowy efekt jego pracy.

***

Ten krótki odcinek obfitujący w piękne klenie opuszczam z zawiedziona miną. Nie miałem ani wyjścia!
Chyba powtarza się scenariusz z poprzedniej wyprawy. Wychodzi słońce.
Postanawiam zatrzymać się na pięknym zakolu kanału. Jest tutaj dość głęboko jak na tą wodę i do tego piękny wschód słońca na tle ładnej angielskiej rezydencji. Lubię te okolice. Jest już na tyle widno, żebym użył mojej głównej broni na klenie. Woda przypomina kawę z mlekiem, gdyż wczorajszej nocy ostro padało, więc łowienie na gumy zdecydowanie odpada. Łowię na agresywne Dorado Lake wspomagając je Francuską Osą i ostro schodzącym „Góralem” o drobnej kleniowej akcji.
Kompletna cisza. Tylko tyle mogę powiedzieć.
Zmieniam miejscówkę. Jadąc na kolejne miejsce obserwuję golfiarzy. Mimo zimna są ubrani w krótkie polo… Zadziwiające. Przecież golf nie może dawać takiej adrenaliny. Chyba, że się mylę. Przystaję na mojej rekordowej miejscówce.
Liczę w głębi ducha na powtórkę z niedalekiej przeszłości. Do małej agrafki zapinam Dorado Lake i przystępuję do kolejnej batalii. Nad wodą jest cicho, więc mam szansę. Wiem o tym dobrze. Cisza na łowisku i „brudna” woda jest moim sprzymierzeńcem. Kilka rzutów i mam ostre targnięcie kijem!!! W ułamku sekundy serce staje mi w gardle, ręce zamierają w bezruchu jakbym dostał paraliżu. Na czoło wstępuje lekki pot… Zdążyłem jeszcze dość mocno przyciąć klenie, gdyż kij mam naprawdę miękki. „Prosiak” odjeżdża z impetem kilka metrów nie robiąc sobie nic z mojego hamulca. Stoję w wygiętym monstrualnie kijem i patrzę na to wszystko…
…wydaje mi się, że te kilka sekund, które dzieliło branie od odjazdu ryby trwały godziny… Kleń wypina mi się po chwili. Wobek strzela z wody ja pocisk… Szkoda ryby…
Jakoś nieswój czuję się na kolejnych miejscówkach. Obławiam dokładnie każdy metr wody, ale bez skutku. Za Lockiem 76 siadam na murku i robię sobie krótką przerwę. Trzeba trochę odreagować po porażce. Jadę za zjazd na autostradę. Słońce zbliża się do zenitu.
Jest już jak na kanałowe warunki za widno.
Łowię ciągle uparcie i wierzę w końcowy sukces. Przecież musi się udać. Zapinam ostro schodzącego Dorado, którego kupiłem jeszcze w Polsce i próbuję. Pod koniec łowienia mam przytrzymanie. Tnę!!
Siedzi… To szczupak… Kilka odjazdów …Spięcie…A niech to…
Kolejny powrót na tarczy…

***

Dzisiaj mam coś w zanadrzu dla moich leniwych kleni. Na razie nie będę mówił co to takiego, ale w praniu to wyjdzie. Po co od razu wykładać wszystko na tacy… Tego dnia wędruję piechotą po spinningować. Wiem, że to daleko, ale raz na jakiś czas można tak zrobić. Przyda się trochę spaceru, więcej wysiłku, który sprawi, że zgubię trochę mój brzuch. Miałem się nim zająć już dawno, ale mam lenia.
W drodze na łowisko mijam Cassiobury Park, który w czasie świtu jest jeszcze bardziej tajemniczy, a mgła sprawia dodatkowe efekty. Jest jeszcze ciemno, więc owa noc przyśpiesza moje bicie serca do górnych wartości.
Opuszczając Park kieruję się na most na Grand Union Canal. Przechodzę na drugi brzeg i podążam wzdłuż kanału na północ w stronę moich miejscówek.
Po drodze mijam prywatny odcinek kanału należący do miejscowego klubu. Szkoda, że nie mogę tutaj łowić wykupując bilet dzienny. Oni akceptują tylko zrzeszonych.
Docieram wreszcie do mojej pierwszej miejscówki.
Już świta.
Rozkładam spina, wyjmuję pudełka i po kolei sprawdzam moje nowe woblery Rapala. Kupiłem je ostatnio na e-bay-u. Mają fajną akcję. Jednak jak na zimowe warunki chodzą zbyt płytko. To będą dobre wabiki na wiosnę, a szczególnie na River Gade.
Wreszcie zapinam do agrafki Rapala Deep Runner o długości 4 cm. Kilka rzutów pod same gałęzie i mam ostrego kopa!!!
Lubię ten pierwszy odjazd prawie dwukilogramowego klenia. Ryba sunie w stronę podtopionych krzaków z szybkością parowozu. Dobrze, że zaopatrzyłem szpulę w dobrej klasy „dwudziestkę”. Nie muszę się martwić o marny finał tej walki w okolicach zaczepów. Jeszcze kilka energicznych odjazdów i mogę podebrać go podbierakiem, który już jakiś czas moczył się w wodzie.
Kleniowi robię kilka fotek i wypuszczam go pośpiesznie.
Miał równe 50 cm. długości.
To był pierwszy i już ostatni kleń w tym miejscu.


***

Przechodzę obok na kolejną miejscówkę. Eksperymentuję z przynętami. Po Deep Runnerze przychodzi pora na moje ulubione Dorado Lake. Potem czas na Francuską Osę. Jednak nic się nie dzieje Podchodzę do kolejnego krzaka. Zakładam polaroidy, gdyż wschodzące słońce już porządnie daje się we znaki. Wreszcie widzę dokładniej wiele szczegółów pod powierzchnią wody jak i moją przynętę. Kolejny rzut. Tym razem udaje mi się rzucić pod sam krzak. Przynęta dosyć głośno upada na powierzchnię wody robiąc duże kółko. Mam wyjście klenia do przynęty jeszcze wtedy, gdy Osa leży nie ruchomo na wodzie. Tnę w tempo po zniknięciu przynęty, ale kleń schodzi z haka. Ponawiam rzuty. Mam kolejne wyjście i znowu pudłuję z zacięciem. A niech to… Robię około dziesięciu minut przerwy w łowieniu, w tym miejscu i zmieniam przynętę na raczka amerykańskiej firmy Rebel. To na razie eksperyment z tą przynętą. Kupiłem ją, żeby sprawdzić na kleniach. Pierwszy rzut pod krzak i od razu mam branie. Kleń znowu wziął prawie nieruchomą przynętę. Krótki, dynamiczny hol i mam go na brzegu. Szybkie mierzenie, fotka i mogę go wypuścić. Miał 43 cm.

W dalszej części wędkowania wędruję na północ w stronę The Grove Hotel. Mijam po kolei ciekawe miejscówki, ale nic się nie dzieje. Próbuję po kolei kilku technik prowadzenia przynęty, zmieniam wabiki, ale wszystko na nic. Jedynie co mogę podziwiać to zimową angielską przyrodę. Do wiosny już coraz bliżej. Około południa dochodzę do Abot Longley. Jest tu dość głęboko. W okolicy brzegów rosną gęsto drzewa i podtopione krzaki. Liczyłem na wolne miejscówki, ale się przeliczyłem. „Tyczkarze” robię swoje. Łowię w ich towarzystwie kilka minut, ale brak wyników zmusza mnie do odwrotu. Wracając się zaglądam jeszcze na moją miejscówkę koło Locku 76. Na Raczka Rebela mam piękne branie grubego klenia. Ryba walczy zacięcie i nie chce się łatwo poddać. Odpuszczam jej trochę żyłki i staram się ją męczyć. Po dwóch minutach mam klenia w podbieraku. Mierzenie, sesja zdjęciowa i wypuszczam prosiaka. Miał 50 cm.



Przemek Szymański

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *