Kwietniowy kleń

Jedna z wielu (część 2)

Oglądając w niedziele wieczorem film, cały czas przez głowę przechodziła mi myśl związana z poniedziałkową wyprawą na ryby. Był to ostatni dzień wolny od pracy (Bank Holiday) i zarazem jedyna szansa, aby połowić ryby o świcie, albo porządnie się wyspać. Miałem dylemat, ponieważ pogoda przez ostatnie dni w UK była paskudna. Śnieg, deszcz, słońce mieszały się ze sobą, a to nie zapewniało dobrego żerowania. Na dodatek obiecałem dziewczynie, że jeżeli wybiorę się na ryby to pojadę na 2 godziny. Na wszelki wypadek spakowałem sprzęt i nastawiłem budzik na 6.00.

Jechać, czy nie jechać?

       O 6.15 zeskrobywałem lód z szyb mojego auta. Nie wytrzymałem, musiałem pojechać. Dochodząc do sprawdzonego łowiska widzę wędkarza biczującego spinningiem wodę. To nie może być nikt inny tylko Przemo. Jest to nasze łowisko, zresztą Anglicy bardzo rzadko polują spinningiem na kanale. Szczupaków nie jest za dużo, a klenie poławiają na tyczki. Dzisiaj będziemy łowić razem. Witając się, Przemo jeszcze roztrzęsionym głosem opowiada o właśnie zerwanym kleniu. Mówił, że miał około pięćdziesiątki, dla mnie jest to dobry znak, mimo zimna oznacza, że coś w wodzie się dzieje. Pierwsze rzuty woblerem prowadzonym bardzo wolno i mam branie. Kleń jest całkiem duży, czekam aż się zmęczy i wyciągam go z wody z pomocą podbieraka. Miarka wskazuje 44 cm, robimy fotkę i wypuszczam rybę do wody.

Jestem zadowolony, kleń pomimo zimna wziął bardzo pewnie. Kontynuujemy rzuty. Mam kolejne branie.

Ryba jest w dobrej kondycji więc nie szarżuję w czasie holu. Po wyjęciu okazuje się, że mierzy 41 cm.  Jesteśmy dobrej myśli, trafiliśmy na dobry okres żerowania. Jest wcześnie rano, zimno, próbuje prószyć śnieg, więc nad kanałem jest pusto.

Przemo testuje swoje owadzie woblery.  

Zaowocowało to braniem kleni. Niestety za plecami w czasie fotografowania ryby słyszymy znany nam odgłos silnika barki. Wiemy, że oznacza to koniec brań. Po przepłynięciu barki decydujemy się pozostać na łowisku przez kolejne parę minut, aby mieć pewność, że ryby nie biorą. Nic nie łowimy. Klniemy pod nosem i zmieniamy stanowisko. Postanawiamy wrócić po około 20 minutach, ale klenie przestały w tym miejscu żerować na dobre. Powoli mijają moje „dwie godziny”, nie mając wyjścia wracam do samochodu, a Przemo kontynuuje łowienie.

    Ta wyprawa była dowodem na to, że jeśli mamy okazje to powinniśmy łowić w każdą pogodę. Nigdy nie wiadomo czy ryby będą żerować czy nie? Oczywiście ustabilizowane warunki atmosferyczne wpływają na ilość brań, ale czasami może się zdarzyć niespodzianka. I to jest chyba istota wędkarstwa.

Jeszcze parę rzutów

Po dwóch tygodniach przerwy w łowieniu z braku czasu, mój instynkt łowcy zaczął coraz bardziej dawać o sobie znać. Pogoda w UK zmieniła się diametralnie. Przez kilka dni z rzędu pomimo porannych przymrozków w ciągu dnia świeciło słońce i zrobiło się ciepło. Postanowiłem, że w środę około 17.00 wyskoczę na ryby, o tej godzinie powinno być już prawie pusto nad kanałem. Miałbym więc jakieś 2.5 godziny spinningowania zanim zrobi się ciemno. Postanowiłem zacząć łowienie od mojego sprawdzonego łowiska. Dostałem parę dni temu 5 cm wobler powierzchniowy imitujący kolorem małą uklejkę, zaczepiłem za agrafkę i rozpocząłem łowienie. Musze przyznać, że nie mam doświadczenia w tego typu przynętach, aczkolwiek wiem, że mogą być skuteczne w określonych łowiskach. Łowiąc w Polsce w małej płytkiej zatoczce zaczepiłem kopytkiem o roślinę, zwijając szybko zestaw, guma i uczepiona na haku roślina przecinały powierzchnię wody chlapiąc i wydając przypominający odgłos szum. Parę metrów ode mnie wyskoczył do tak prowadzonej „przynęty” szczupak. Ryba spudłowała, ale przekonała mnie do przetestowania tego rodzaju przynęt na moim łowisku jak tylko wrócę do Polski.

       Nie mając brań na powierzchniową przynętę, zmieniłem ją na mojego killera, pękatego 3,5 cm woblerka z niebieskim grzbietem i jasnym brzuchem. Już w pierwszym rzucie mam na wolno prowadzoną przynętę branie klenia. Ryba bierze energicznie i czuje, że jest w doskonałej kondycji. Nie jest duża, ma 34 cm., fotka i do wody.

       Następne „czesanie wody” i mam branie. Ryba zaraz po zacięciu wyskakuje ponad powierzchnie wody. Nie jest to szczupak, ale mały kleń. Pierwszy raz zdarzył mi się taki hol. Ryba sporo narobiła przy tym hałasu w łowisku. Wyciągam klenia z wody i miarka pokazuje 35 cm.

Myślałem, że po takim wyskoku z wody pozostałe ryby zostały przepłoszone, ale mam kolejne branie. Po paru sekundach tracę kontakt z ryba, zeszła.

Kilka rzutów i kolejne puknięcie, ryba jednak musiała uderzyć w przynętę z boku, zacięcie było puste. Brania się kompletnie urywają. „Czeszę wodę” przez kolejne minuty bez efektu, postanawiam zmienić stanowisko. Maszeruję przez parę minut i dochodzę do łowiska rzadko porośniętego krzakami. Nie ma tutaj plątaniny gałęzi, jest kilka drzew a właściwie drzewek, dopiero na końcu prostki, gdzie jest mały mostek jest duży krzak mogący dawać schronienie kleniom. Często widziałem w tym miejscu angielskich wędkarzy łowiących na „tyczki”. Niestety miejsce jest zablokowane przez przycumowaną barkę. Decyduję się przejść kilkanaście metrów dalej i obławiam z rzadka rosnące w tym miejscu krzaczki. Słońce chyli się ku zachodowi i świeci mi prosto w twarz, nie ułatwia to rzutów, jedynie dzięki okularom polaryzacyjnym nie jestem całkowicie oślepiony. Po dłuższym czasie bezowocnych łowów decyduje się zakończyć spinningowanie. Miałem kontakt z rybami więc jestem zadowolony. Składam sprzęt i powoli zmierzam do samochodu. Mijając barkę, która uniemożliwiła mi obłowienie miejscówki moją uwagę przykuwa małe drzewko, którego gałąź rośnie tuż nad wodą i sięga prawie środka kanału. Nie wytrzymuje i rozkładam sprzęt. Decyduje się na parę rzutów. Zachodzące słońce razi mnie w oczy mimo to ryzykuje rzut równolegle do gałęzi. Parę obrotów korbką kołowrotka i mam uderzenie, a właściwie przytrzymanie. Z sekundy na sekundę czuje rosnący ciężar na kiju. Ryba odpływa jakieś 3 metry na lewo w stronę środka kanału i staje przy dnie. Już wiem, że mam rekord. Ryba jest silna i ciężka, walczy na małej przestrzeni i trzyma się dna. W tym momencie zauważam problem, otóż zapomniałem rozłożyć podbierak. Jedna ręką walczę z rybą, druga go rozkładam. Udało się, chociaż nie wysunąłem do końca rączki. Hamulec kołowrotka od czasu do czasu terkocze, ale nie są to długie odjazdy. Ryba trzyma się dna. Przechodzi mi myśl, aby chociaż ją tylko zobaczyć, nie forsuję holu i cierpliwie czekam na oznaki zmęczenia. Mam tylko nadzieję, że nie strzeli mi kij. Nie należy do profesjonalnych wędzisk złożyłem go samemu z dwóch różnych wędek. W Anglii nie mogłem dostać kupić delikatnego spinningu. W sklepie wędkarskim patrzyli na mnie ze zdziwieniem twierdząc, że takiego sprzętu nie dostanę. Dolnik pochodzi od spinningu do 15 gram, którego część szczytowa była naprawdę sztywna i gruba, zamieniłem ją na część pochodząca z „drgającej szczytówki”. Po oszlifowaniu i wypełnieniu luzów woskiem dwa komponenty jako tako pasują do siebie. Teraz mam generalny test. Kątem oka widzę płynącego w moim i ryby kierunku łabędzia. „Tego mi jeszcze brakowało”, próbuje wystraszyć ptaka, ale jest za bardzo przyzwyczajony do ludzi i się nie boi. Na szczęście przepływa pod plecionką i staje parę metrów dalej przyglądając się temu zdarzeniu. Ryba słabnie, widzę już na powierzchni srebrne cielsko klenia, jest piękny. Parę odjazdów i powoli mogę podciągnąć mój nowy rekord pod brzeg. Podkładam podbierak i ląduję klenia w siatce. Ryba jest ciężka. Nie mam wagi, ale jej masa miło męczy moje ramię. Zabieram się za mierzenie, 52.5 cm. Strzelam 3 fotki i wypuszczam klenia do wody. Odpływa majestatycznie w stronę środka kanału. Szkoda, że złowionymi rybami nie można dłużej nacieszyć oka, pozostaje więc oglądanie zdjęć

Zaczep

Dwa dni później udaje mi się wyskoczyć na ryby. Pogoda do 12.00 była super. Nadciągnęły jednak czarne chmury, kilka razy się błysnęło i z nieba spadł grad. Nie widziałem jeszcze takiego gradu. Mimo takiej nagłej zmiany pogody o 17.00 obławiam moje stanowiska. Ryby żerują słabo. Łowię klenia ok. 34 cm. Zmieniam więc stanowiska i dochodzę do łowiska, w którym złowiłem mój rekord. Mam branie po kilku rzutach. Ryba jednak w przeciwieństwie do poprzedniczki nie udaje się w stronę środka kanału, ale ucieka pod gałęzie. Na efekt nie musiałem długo czekać. Zaczepiła się o podwodne gałęzie. Mam tylko nadzieję, że ryba nie utknie poplątana w gąszczu zaczepów o moją plecionkę, mam też nadzieje na odzyskanie mojego killera. Mijają minuty i czuję, że nie ma już pulsującego ciężaru na końcu zestawy. Ryba się uwolniła, pozostało więc uratowanie przynęty. Nie ma możliwości ciągnięcia za plecionkę, porani mi dłonie więc nawijam linkę na kawałek patyka i rytmicznie naciągam. Po paru takich próbach przynęta jest uwolniona, pękła kotwiczka. Straciłem sporą rybę, jednak cieszę się z takiego zakończenia sytuacji. Na otarcie łez pod koniec wyprawy łowię w innym miejscu klenia prawie 48 cm.

Następna wyprawa była kompletnie bezowocna.

U mnie

Ze względu na to, że łowię w kilku różnych miejscowościach, aby ułatwić sobie zapisywanie statystyk związanych z moimi połowami nazwałem dane łowiska według moich upodobań. Łowiska mam podzielone na sektory, które także mają swoje oddzielne nazewnictwo. W moim notatniku występują nazwy takie jak „prostka”, „królewski krzak” „krzaczek klenia” i wiele innych. Miejscówki najbliżej położone od mojego miejsca zamieszkania nazwałem „u mnie”. Dzisiejszą wyprawę zaplanowałem właśnie na tym łowisku w dwóch sektorach „karpiowy krzak” i „przy tamie”. Zaplanowałem wyprawę na 17.00. Nad kanałem powinno już być spokojnie. Obławiając „karpiowy krzak” skupiam się bardziej na obserwowaniu spławiających się karpi niż na łowieniu. Dlatego pierwsze branie pudłuje. Jest to ciekawe miejsce, zawsze, kiedy tam jestem obserwuję dwa bądź trzy karpie w kolorze pomarańczowym bądź prawie białym. Prawdopodobnie ktoś hodował   ryby ozdobne w oczku wodnym we własnym ogrodzie i z powodu ich ciągłego rozrostu wypuścił je do kanału. Według moich ocen maja od 2 do 5 kg., więc są całkiem spore. Kiedyś łowiąc w innym miejscu i stojąc na brzegu kątem oka zobaczyłem wypływająca w moim kierunku dużą pomarańczowa plamę. Był to kolejny piękny karp ozdobny. Odpłynął, kiedy chciałem zrobić zdjęcie. Wydaje mi się, że miał więcej niż 7 kg. Był tak blisko mnie, że mogłem go prawie dotknąć. Prawdopodobnie czekał na jakiś smakołyk. Widziałem go później jeszcze raz w podobnych okolicznościach, nazwałem go ze względu na kolor „piłka do kosza”

 Po przegapieniu brania decyduję się przejść kilka metrów dalej. Jest to pozbawiony drzew około pięćdziesięciometrowy odcinek kanału. Jedynym punktem zaczepienia jest wystająca z wody gałąź o kilku odnóżach na której mogą gromadzić się owady. W tamtym kierunku posyłam wobka. Po kilku rzutach mam kopnięcie. To porządny kleń. Po kilku odjazdach wyciągam go na brzeg i nie mogę wyjść z podziwu jego złotawemu ubarwieniu. Miarka wskazuje 46 cm. fotka i wypuszczam rybę do wody.

Obławiam jeszcze ten teren przez około 20 minut, właściwie to zmuszam się do łowienia, gdyż zaraz po wyjęciu ryby przepłynęła barka. Teraz czekam, aż w następnej miejscówce, którą mam zamiar obłowić uspokoi się po przepłynięciu łodzi. Po odczekaniu 20 minut kieruję się w moje jedno z ulubionych miejsc, „przy tamie”. Jest to szerszy odcinek kanały tuz przy śluzie, jest też tam mały odpływ odprowadzający nadmiar wody zgromadzonej po przeciwległej stronie śluzy, który powoduje, że woda na odcinku około 25 metrów wyraźnie płynie. Tuż przy śluzie i odpływie dno jest wzmocnione kamieniami.  Zauważyłem, że jeśli kleń żeruje w łowisku to brania następują przy pierwszych rzutach, oczywiście jeśli przynęta jest odpowiednia i podana w odpowiedni sposób. Mam uderzenie. Klenie są w doskonałej kondycji, kilka odjazdów i wyciągam 47 cm. klenia który też ma złotawy odcień. Na tym odcinku łowię jeszcze dwie ryby 46 centymetrowe. Jeden z nich jest dość mocno ranny w okolicach płetwy odbytowej. Rana jest jeszcze świeża, nie udaje mi się jednak sfotografować ryby, w czasie odczepiania daje susa do wody. Powoli się ściemnia. Czas wracać do domu. Była to bardzo udana wyprawa. Mój instynkt łowcy został w pełni zaspokojony.

Wszystko się pomieszało

Ponieważ moja dziewczyna wyjechała do Polski na kilka dni, nie mając co ze sobą zrobić przez trzy późne popołudnia z rzędu jestem na rybach. Łowię na łowiskach przy tamie. Pogoda jest paskudna pada i wieje. Na mojego kleniowego killerka łakomi się 60 cm. szczupak. Wziął na granicy płynącej a spokojne wody. Atak był widowiskowy, ponieważ ryba zaatakowała przynętę tuż przed jej wyciągnięciem z wody. Kilka odjazdów i ląduję delikwenta w podbieraku. Mam wrażenie, że nie mam szans na klenia w tym łowisku, jeśli pokazał się szczupak. Nie myliłem się. Z dwojga złego miły przyłów, który zresztą okazał się moim największym szczupakiem w UK. Niestety nie mogę zrobić fotki z powodu braku aparatu, który zabrała dziewczyna ze sobą.

        Następnego dnia o tej samej porze zakradam się na swoje stanowisko, wiem, że ryby są w pobliżu więc zachowuję się cicho i łowię klęcząc. Na mojego killera w tym samym miejscu co poprzednio, w taki sam widowiskowy sposób mam branie szczupaka. Tym razem jest większy. Ryba robi odjazdy, pierwsza próba lądowania w podbieraku kończy się fiaskiem. Przynęta jest głęboko w pysku, widzę, jak plecionka ociera się o zęby, byle wytrzymała, aby moc wyjąć ją z paszczy i wypuścić rybę. Po paru odjazdach ląduje rybę w podbieraku. Plecionka wytrzymała. Mam jednak problem, gdyż 3,5 cm woblerek jest głęboko zapięty. Dobrze, że zawsze mam przy sobie długie szczypce i rozwieracz, to podstawa. Męczę się dobra minutę i w końcu udaję mi się wyjąc przynętę. Szczupak trochę krwawi. Chciałem zrobić zdjęcie pożyczonym aparatem, ale w tym wypadku daruję sobie. Mam nadzieję, że rana szybko się zagoi i ryba dojdzie do kondycji. Kiedy wpuszczam go do wody wystrzelił jak strzała. Miał 67 cm. ale w porównaniu do poprzedniego był gruby i z potężnym pyskiem. Na moje kleniowe łowisko weszły szczupaki, nie mam już brań. Nie spodziewałem się zresztą przy takim obrocie sprawy brań kleni. Wracając do domu przy jednym z krzaków widzę oczka na wodzie. Są większe niż te co robi drobnica. Jestem pewien, że to kleń który wyszedł z kryjówki na otwartą wodę zbierać owady. Po kilkunastu rzutach mam branie. Wyciągam klenia 48 cm. Jest już prawie ciemno. Wracam do domu.

      Następnego dnia jestem na łowisku uzbrojony w cięższy spinning z plecionką i przyponem. Obławiam łowisko woblerami powierzchniowymi, tonącymi, jerkiem, bez efektu. Zakładam sporego woblera o typowej szczupakowej akcji i długości powyżej 10 cm. Wolno prowadzę przynętę co jakiś czas pozwalając jej się wynurzać. Wobler nurkuje maksymalnie na 50 cm. Po kilkunastu rzutach mam kopnięcie. Już się cieszę, że mam szczupaka, po odjazdach wiem, że nie jest duży, taki 60 cm. Kiedy podciągam rybę do brzegu staję wryty…. to kleń. Wyciągam rybę na brzeg, jest poprawnie zahaczona za pysk. Ma 42 cm. więc do olbrzymów nie należy. Jedyne wytłumaczenie takiej sytuacji znajduje w tym, że wobler kształtem przypominał klenia i ryba najprawdopodobniej chciała przegonić intruza ze swojego rewiru.  Wszystko się pomieszało łowiłem szczupaki na kleniowie wobki a klenia na duży szczupakowy wabik. Ale taka jest istota wędkarstwa.

Podziękowania dla Kudżiego który w miarę możliwości i moich potrzeb uzupełnia mój arsenał przynęt paczkami z Polski.

Tekst i zdjęcia: Maciej Wieczorek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *